Wybierz język

Polish

Down Icon

Wybierz kraj

France

Down Icon

Mój przyjaciel powiedział, że jest gotowy odebrać sobie życie. Potem zwrócił się do mnie z niezwykłą prośbą.

Mój przyjaciel powiedział, że jest gotowy odebrać sobie życie. Potem zwrócił się do mnie z niezwykłą prośbą.

„Zakończę swoje życie do końca roku” – powiedział pewnego ranka przez telefon, tak swobodnie, jakby omawiał plany na weekend. Siedziałem na kanapie, w tym samym miejscu, w którym rozmawialiśmy o niezliczonych rozmowach o wierze, wątpliwościach i ich znaczeniu. Ale to nie była filozofia. To była deklaracja. Jesienne światło nagle wydało się chłodniejsze, jakby sama pora roku zatrzymała się, by posłuchać.

Czekałem na kwalifikator – „żartuję”. Zamiast tego dodał: „Proszę, nie próbuj mnie przekonać, że jest inaczej. Wszyscy inni tak robią. Potrzebuję tylko jednej osoby, która będzie ze mną, bez prób naciągania mnie. Kogoś, kto będzie świadkiem tego. Jeśli nie możesz, rozumiem. Ale nie wybiorę się w tę podróż z nikim, kto nie uszanuje jej”.

To był moment, w którym nasza przyjaźń stała się czymś zupełnie innym. Nie była już luźną wymianą zdań o abstrakcjach życia, ale powolnym marszem ku jego krawędzi – razem.

Poznaliśmy się tak, jak wiele współczesnych przyjaźni się zaczyna – przez podcast. Przeprowadził ze mną wywiad do swojego programu i potem rozmawialiśmy dalej. To, co zaczęło się jako kontynuacja wiadomości, przerodziło się w notatki głosowe, nocne telefony, a w końcu w dziwną bliskość, której żadne z nas się nie spodziewało. Nasza więź pogłębiła się, gdy został redaktorem podcastu, który współprowadziłam. W ciągu prawie 300 odcinków nie tylko montował program. On wypełnił go swoją obecnością.

Miał 56 lat. Były pastor, który został podcasterem, ktoś, kto przez lata pomagał innym kwestionować i odbudowywać wiarę. Kiedy zapytałem, czy ma depresję, odpowiedział: „Nie. Wszyscy tak myślą. Ale ja nie”. Nigdy nie wspomniał o żadnym dramacie, załamaniu ani uzależnieniu. „To nie jest jakiś kryzys” – powiedział mi. „To po prostu jasność umysłu. A może rezygnacja – sam już nie wiem”. Powiedział, że próbował antydepresantów, głównie po to, żeby uspokoić otoczenie. „Nie pomogły” – powiedział, wzruszając ramionami.

„Dla mnie ta impreza skończyła się już dawno temu” – powiedział – „i po prostu przesiaduję przy wazie z ponczem”.

Pewnego ranka zadzwonił tylko po to, żeby powiedzieć: „Wciąż tu jesteś. Chyba oboje przetrwaliśmy kolejny dzień”. Zaśmialiśmy się. Zapadła cisza. Potem dodał: „Będzie mi cię brakowało, kiedy cię nie będzie”. Wiedział, jaki to dla mnie ciężar i zakładał, że go zostawię. Nigdy nie prosił mnie, żebym się z tym pogodziła, tylko żebym to zniosła.

tekst omawiający zmagania przyjaciela z życiem i nadzieją

Pewnej nocy, niedługo po jego wyznaniu, rozmawialiśmy przez telefon przez prawie dwie godziny. Chodziłam po mieszkaniu ze słuchawkami w uszach, a on siedział na ganku w ciemności, w tle słysząc śpiew ptaków. Rozmowa zeszła z teologii na jego ostatnią, nieudaną próbę odnalezienia sensu w seksie. W pewnym momencie zapytał mnie: „Czy nadal będziesz o mnie rozmawiać, kiedy mnie już nie będzie?”. Odpowiedziałam mu, że nie sądzę, żebym mogła przestać. Zamilkł na chwilę, a potem powiedział: „To właśnie takie rzeczy sprawiają, że trudniej jest to zrobić”.

To nie było wołanie o pomoc, ale chwila, w której zostaliśmy zauważeni. A takich chwil było wiele. Choć nigdy nie spotkaliśmy się osobiście, nasza przyjaźń zniwelowała dystans. Pod pewnymi względami była bardziej intymna niż większość moich relacji na żywo. Nie było żadnych rozproszeń, żadnego grania – tylko surowa obecność dwóch głosów w ciemności.

Wybrał datę śmierci ojca jako swoją. „Wydaje się poetyckie” – powiedział. Nigdy nie naciskałem, żeby wyjaśnił. Może to był sposób, żeby nadać swojej śmierci symetrię narracji. Zawsze wierzył w historię. Życie było historią. Śmierć też.

Kiedy podał mi datę, musiałem ją jakoś urealnić – trzymać ją w dłoniach. Kiedy wpisałem ją do wspólnego kalendarza, poczułem falę niedowierzania. Coś w tym wpisywaniu – data samobójstwa – sprawiło, że to było jednocześnie bardziej surrealistyczne i realne. Chwilę później zadzwoniła moja żona, a jej głos był napięty z powodu dezorientacji.

„Co to za wpis, gdzie jest napisane 'data samobójstwa'?” – zapytała.

„To nie moje” – powiedziałem.

Śmialiśmy się, trochę. Śmialiśmy się w taki sposób, że wiemy, że nie powinno nas być, ale nie mamy dokąd pójść.

Dodałam tę datę nie z powodu braku porozumienia, ale po to, by przypomnieć sobie, by trzymać się blisko. Nie po to, by oznaczyć ją jako metę, ale jako wezwanie do bycia obecnym. To był mój własny sposób na dostrojenie się do kruchości tego, przez co przechodziliśmy – na to, by nie zapomnieć, choćby na chwilę, że czas jest ograniczony, a każda rozmowa ma znaczenie.

Nie chciałem, żeby mój przyjaciel odebrał sobie życie. Ale musiałem być ostrożny. Za każdym razem, gdy proponowałem terapię, wspominałem o lekach lub podsuwałem mu nowy pomysł, który mógłby wypróbować, wycofywał się. Czuł się, jakby wyczuwał nadzieję z daleka – i nie chciał, żeby mu ją narzucano.

Mimo to spróbowałem, delikatnie. Powiedziałem kiedyś: „Jeśli wybrałeś już tę datę i masz jeszcze trochę czasu, to może przyjedziesz do Hiszpanii? Zatrzymaj się u mnie. Przeżyj coś nowego. Po prostu coś innego – nie masz nic do stracenia”.

Nie zdenerwował się. Po prostu zadzwonił do mnie następnego dnia i powiedział: „Andy, wiem, co robisz. I doceniam to. Ale skoro zostało mi tylko kilka miesięcy, pytanie nie brzmi, jak je wykorzystać. Pytanie brzmi, jak chcę je spędzić. I chcę je spędzić z ludźmi, których kocham. Nie zaczynając czegoś nowego. Nie będąc w jakimś nieznanym miejscu. Po prostu… będąc tam, gdzie czuję się najbardziej sobą”.

Ta wymiana zdań pomogła mi zrozumieć, czego ode mnie chciał. Nie ratunku. Nie naprawy. Tylko obecności. I to, jak zrozumiałem, było swego rodzaju ofiarą. Inni już próbowali konwencjonalnych metod. Przyjaciele, rodzina, terapeuci – ludzie, którzy go kochali, namawiali go na leczenie, leki, sens życia. Nie ukrywał swoich intencji. Prosił o coś zupełnie innego: o kogoś, kto będzie mu towarzyszył, nie próbując zmieniać jego kierunku.

Kiedyś napisał: „Jedyne, na czym mi zależy, to intymność. Jedyne dni, na które czekam, to te, w których może być ona obecna. To i ironia. Jeśli nie uprawiamy seksu, to się nudzę”.

Taki właśnie był. Dowcipny. Surowy. Trochę niebezpieczny. Ale zawsze obecny.

W miarę jak zbliżała się wybrana data, myślałem, że złapaliśmy rytm. Potem, w tych ostatnich tygodniach, coś się zmieniło.

Został niezaproszony na imprezę u znajomego. Ten znajomy również powoli umierał na SLA, organizując własną „imprezę pożegnalną”. Kiedy mojemu znajomemu powiedziano, żeby nie przychodził, coś pękło. Nie wiem, dlaczego to niezaproszenie go zmobilizowało, ale ten moment nie mógł być przypadkowy.

Tej nocy odebrał sobie życie.

Ten artykuł ukazał się we wrześniowym wydaniu Esquire z 2025 r. Subskrybuj

Dowiedziałam się o tym z SMS-a. Jechałam samochodem z kolegą z pracy, kiedy wspólny znajomy napisał do mnie: „Przykro mi z powodu twojego przyjaciela”. Kolega wciąż rozmawiał, nieświadomy, i pamiętam, że cicho zapytałam: „Czy możemy po prostu uczcić chwilę ciszy?”. Świat się nie zatrzymał, ale coś we mnie tak. Wpatrywałam się w okno, łzy napływały mi do oczu, obserwując przejeżdżający samochód, próbując ogarnąć to, co już podejrzewałam, ale wciąż wydawało się nierealne.

Dlaczego mój przyjaciel odebrał sobie życie? Powód, który mi bez przerwy podawał: nuda.

Nie taką, na którą narzekamy od niechcenia, nie taką, na którą przewijamy Netflixa. Egzystencjalną nudę. Tę, która przenika do szpiku kości, gdy świat przestaje nas zaskakiwać. Gdy ciekawość umiera i nic nowego się nie rodzi. Uczucie, które opisał, nie było pustką, lecz przerażającą pełnią. Jego życie nie wydawało się już odnawialne.

„Dlaczego nuda nie może być uzasadnionym powodem do śmierci?” – zapytał kiedyś. „Udajemy, że każde życie musi zostać odkupione przez sens. Ale co, jeśli mam już dość sensu? Co, jeśli jestem syty?”

Dla mojego przyjaciela był to kryzys celu, który zdaje się dotykać mężczyzn w średnim wieku, ale rzadko jest bezpośrednio nazywany. Kiedy kariery się kończą, kiedy związki się chwieją, kiedy struktury, które kiedyś dawały tożsamość, zaczynają się rozpadać, co pozostaje? Kiedy fundamentalne pytanie zmienia się z „Kim chcę się stać?” na „Po co to wszystko kontynuować?” – nie mamy wielu miejsc, żeby je zadawać. Zwłaszcza nie jako mężczyźni. Zwłaszcza nie bez tego, by usłyszeć, że jesteśmy zepsuci, zadając je.

Miałam nadzieję, że nasze długie rozmowy dadzą mu powód, żeby zostać. Może odnajdzie w naszej przyjaźni intymność, której tak bardzo pragnął. Może samo bycie wysłuchanym wystarczy.

Czy powinnam była bardziej nalegać, żeby szukał pomocy? Czy powinnam była podjąć się bardziej bezpośredniej interwencji? Zadawałam sobie te pytania wielokrotnie po jego śmierci. Inni już próbowali tych podejść. On prosił o coś innego – nie o zbawienie, ale o towarzystwo. Nie o odpowiedzi, ale o obecność.

Postanowiłam wierzyć, że bycie naprawdę dostrzeżonym, nawet w jego najciemniejszych intencjach, jest bardziej kochające niż wymuszanie nadziei, której on nie czuł. To był jedyny dar, jaki potrafiłam dać.

Nie czułam winy, kiedy umarł. Ale czułam smutek.

Żal był oczywisty – nagła utrata głosu, od którego tak bardzo się uzależniłam, koniec rozmów, które stały się kluczowe dla mojego myślenia. Zaskoczyło mnie to, co nastąpiło później. Nie ulga, nie żal, ale coś trudniejszego do nazwania. Poczucie, że powierzono mi coś cennego. Że nasze ostatnie wspólne miesiące, jakkolwiek bolesne, były głęboko prawdziwe.

Czasem, późno w nocy, wciąż sięgam po telefon. Widzę coś ironicznego i myślę: „On by to polubił” .

Pewnie by się ze mnie śmiał, gdybym to napisał. Nie wierzył w publiczne rozpakowywanie emocji – przynajmniej nie w stosunku do siebie. Uważał to za pobłażliwe, sentymentalne. „Po prostu powiedz to wprost” – mawiał. „Nikt nie potrzebuje łez”.

Nadal nie wiem, czy postąpiłem wobec niego właściwie. Nadal nie wiem, czy mogłem powiedzieć coś, co mogłoby wszystko zmienić. Nadal nie wiem, czy bycie świadkiem czyjejś śmierci to miłość, czy tchórzostwo.

Wiem jedno: poprosił, żeby ktoś z nim został, nie próbując go naprawiać, i zostałem. Poprosił, żeby ktoś go zobaczył bez osądzania, i go zobaczyłem.

Poprosił mnie, żebym był świadkiem jego śmierci. Nie spodziewałem się jednak, że nauczy mnie, jak być świadkiem życia.

Czasami to wystarczy.

Uwaga redaktora: Jeśli Ty lub ktoś, kogo znasz, ma myśli samobójcze, skontaktuj się z Suicide and Crisis Lifeline dzwoniąc pod numer 988 lub odwiedzając stronę 988lifeline.org.

esquire

esquire

Podobne wiadomości

Wszystkie wiadomości
Animated ArrowAnimated ArrowAnimated Arrow